Archiwa tagu: wycieczki

Samemu czy z kimś?

Mówi się, że jazda motocyklem to przyjemność sama w sobie. W rzeczy samej, nikt chyba nie zaprzeczy. Moja motocyklowa przygoda rozpoczęła się od samotnych wycieczek i właściwie nigdy nie brakowało mi towarzystwa, bo miałam bardzo dużo pomysłów na to, czego mogę się nauczyć po zdaniu prawa jazdy – międzygaz, balans, coraz sprawniejsza jazda między autami, pozycja i inne tego typu. Aż nadszedł moment, w którym kolejne etapy rozwoju wkroczyły w fazę jazdy ekstremalnej, a zwykłe „wycieczki” bez towarzystwa okazują się.. po prostu mało interesujące.

Albo jadę męczyć jazdę na jednym kole lub inne „ewolucje”, albo staram się pojechać na jakiś szybki przejazd za miasto. Wtedy jednak powstaje pytanie – po co jechać szybko jadąc samemu i tak właściwie po co w ogóle jechać, skoro robiąc postój w miejscu docelowym nie ma się do kogo odezwać? I tu pojawia się problem, bo znalezienie towarzystwa dobrze dopasowanego tempem jest naprawdę ciężkie. Nie jest niemożliwe, na szczęście, bo wtedy chyba pozostałoby mi na stałe przerzucić się na stunt na jakimś zamkniętym placu :D Generalnie jednak zapał do samotnych przelotów minął mi chyba bezpowrotnie. Dobrze, że we Wrocławiu wciąż są ludzie, którzy są chętni wybrać się gdzieś raz na jakiś czas. Szkoda tylko, że ich liczba stale maleje.

Girl stunt

Obstawiam, że wielu z was nie zgodzi się z moją opinią – niektórzy uwielbiają samotne wycieczki i wcale nie jadą wtedy tempem spacerowym. Trudno z tym dyskutować, każdy lubi co innego. Mój sposób myślenia zmienił się diametralnie, odkąd miałam okazję pojeździć z ludźmi, którzy ciągnęli mnie do przodu, a przy okazji byli równie podjarani jazdą co ja. Porównując samotny przejazd do małej wycieczki z towarzystwem, trudno mieć zapał, żeby ruszać się z domu samotnie. Być może (teraz pojawia się w tekście wpływ moich ukończonych niedawno studiów psychologicznych), wynika to z różnic indywidualnych – niektórzy są po prostu na tyle mocno „społeczni”, że wolą jechać z kimś raz na jakiś czas, niż codziennie kręcić się samemu. Inny klimat, inna bajka – obu sytuacji po prostu nie da się porównać.

Suzuki GSX-R 1000 K9

A jak już jesteśmy przy „grupie” – czy to liczącej dwa motocykle, czy dziesięć, fascynująca się ta magiczna siła, która sprawia, że nagle wszyscy jej członkowie dostają supermocy. Nawet zakładając przed wyjazdem wariant „jedziemy spokojnie”, wiadomo, że coś takiego nie będzie miało miejsca. Wystarczy jeden punkt zapalny, żeby wszyscy ruszyli do przodu jak źli. A wtedy zaczyna się ekstremalna jazda na krawędzi. Na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że jadąc indywidualnie nigdy nie decyduje się na takie cuda, jak jadąc z kimś. To tak, jakby w mózgu otwierała się uśpiona na co dzień klapka. Magiczny włącznik robi pyk i każdy odpala się niczym Dunlop na Isle of Man TT. Po powrocie do domu trudno nawet ogarnąć to, jak wyglądała niedawna trasa. A jednak jadąc robi się to jak w transie.

Czy to plus grupy czy minus? Na pewno każdy jedzie na limicie umiejętności, a nawet czasem poza limitem, ale trzeba przyznać, że wypadki (odpukać) się nie zdarzają. Może to wynikać z faktu, że co kilka motocykli (nawet dwa), to nie jeden i kierowcy samochodów zdecydowanie lepiej i szybciej zauważają taką bandę idiotów. Błędy motocyklistów w takiej sytuacji to bardzo sporadyczna sprawa, o dziwo. Wnioski? Każdy jeździ jak chce i jak lubi. Czy to sam, czy z kimś. Ze sloganem „pasja łączy” nie da się jednak nie zgodzić. Miło jest wymienić z kimś uwagi co do właśnie przejechanej trasy. Nawet, jeśli to co właśnie się robiło było bardzo, ale to bardzo głupie.