Jak się pewnie domyślacie (fanpage i treści na nim zawarte lekko to sugerują) nie przepadam za nudą. I monotonią. I w ogóle życie traci dla mnie sens, gdy nie działam. Zazwyczaj wszędzie mnie pełno. Chaos ma swoje minusy, ale ma też plusy. Chętnie próbuję nowych rzeczy.
Całe „motocyklowe życie” spędziłam na ścigaczach, czasem wsiadając na nakedy. Zawsze po głowie chodziło mi spróbowanie swoich sił na crossie/enduro. Myślałam nawet poważnie o tym, żeby zaopatrzyć się w taki sprzęt, jednak postawiłam na stunt. Nie zmieniło to jednak faktu, że chciałam na własnej skórze przekonać się jak to jest… Na szczęście pewnego pięknego dnia z pomocą przyszła dobra duszyczka (dziękuje!).
Refleksje? Niby wszystko to samo, a jednak nie to samo! Pomijam, że na pierwszy ogień rzuciłam się na głęboką wodę, a właściwie to mówiąc precyzyjniej w głęboki śnieg… Każdy średnio ogarnięty w tematach terenowych człowiek zdaje sobie sprawę z tego, że świeżak + kupa śniegu = niezły ubaw. I tak właśnie było. Całe szczęście śnieg ma tę zaletę, że jest miękki :D
Mój mózg wariował, bo motocykl non stop tracił to przód, to tył, co na asfalcie się nie zdarza. Wprawdzie endurak, którym jeździłam, miał naturalnie opony kostkowane, ale na ten śnieg przydałyby się raczej kolce. Było cholernie nieprzyczepnie. Do tego nie udało mi się do końca znaleźć sposobu na ułożenie ciała w tych warunkach bo… Nawet jakbym chciała, ciągłe uślizgi wymagały korekt i balansowania.
Tak, jestem leszczem! Przyznaje bez bicia! Ale z drugiej strony uważam, że nie mam się czego wstydzić. Każdy kiedyś zaczynał. Poza tym udało mi się nawet pokonać jakieś podjazdy, co początkowo wydawało mi się istnym science-fiction. Styl może był nieco rozpaczliwy, ale grunt, że skuteczny.. trochę! (tak, fotografia dobrana celowo – jednak przeważały porażki :D)
Teraz jestem już dużo mądrzejsza i wiem co poprawić, więc kolejne wypady z pewnością będą lepsze. Nie mogłam przebrnąć przez hasło „jaja przy korku” (może dlatego, że nie mam jaj.. eh, nie, to nie jest jednak dobre wytłumaczenie). Ze zdjęć widzę, że siedziałam za daleko, nawet jak wydawało mi się, że jestem blisko. Poza tym… Więceeeej gazuuuu!
W ramach dodania pikanterii – leżałam jakieś… W sumie to nie pamiętam ile razy, ale dużo. Głównie na podjazdach i nawrotach w śniegu po kolana. Ale było zabawnie i to się liczy. Nowe doświadczenia nabyte. Wiem, że zabawa w terenie to niezła wkrętka i warto. Wiem też, że w nieco mniej ekstremalnych warunkach spokojnie dam sobie radę. Nie mówię o poziomie mistrzowskim, ale nie będzie wstydu. Powoli, step by step, można się uczyć i poprawiać. Aaaa i jeszcze jedna sprawa… Dzięki Bogu za elektryczny starter w ścigaczach! :D