Są chwile, w których ten świat mnie przeraża. Wiecie dlaczego? Bo mamy XXI wiek. Duża część z nas ma wszystko. Dosłownie wszystko – względnie niezła kasę, przyzwoite zdrowie, nieodstraszający wygląd, rodzinę, pracę, miejsce w którym spokojnie mieszka, czasem nawet samochód i motocykl. I co? I nico. Żyje bo żyje, a radość wyzwala z siebie równie często jak jak Małgorzata Rozenek znika z czerwonego dywanu. Czyli prawie wcale.
Jak człowiek ma doła, to ma. I musi go przeżyć. Każdemu zdarzają się gorsze chwile. Po burzy wychodzi słońce i wszystko wraca do normy. Uda mi się coś? Cieszę się. Ktoś mi bliski osiągnie sukces? Cieszę się. Ja osiągnę sukces? Cieszę się. Zrobię dobry trening? Cieszę się. Przejadę się motocyklem. Cieszę się. Ktoś się do mnie uśmiechnie. Uśmiecham się. Każdy powód jest dobry, żeby pojawiły się iskierki w oczach, nawet kurna najgłupszy. Wiecie w czym problem? Że ludzie zatracili umiejętność cieszenia się. Takiego po prostu.
Nie trzeba kupić Ferrari, żeby mieć powód do radości. Co więcej, Ci, którzy to Ferrari już mają, zazwyczaj cieszą się nim tak z trzy dni. Nowy Srajfon? Dwa dni. Nowe buty? Jeden dzień. Mały sukces? Pięć minut. A na co dzień? Wszystko się robi bo robi. Żyje bo żyje. Mam tysiąc obowiązków i jakoś mi leci. Od rana do wieczora, z punktu A do B, z B do C, z C do D i odfajkowuje zadania. A pod koniec dnia głośno wzdycham, bo uf, udało się przebrnąć przez wszystkie misje. Można iść spać i od rana to samo.
A ja się pytam gdzie jest w tym wszystkim sens? Gdzie radość? Po co w ogóle żyjemy? Żeby zaznaczać ptaszki na liście zadań do wykonania? Każdy ma taką listę, ale jej uzupełnienie to nie jest wszystko. Żyjemy po to, żeby czerpać radość z tego, z czego się ją da czerpać. Nie każdy sukces wiąże się z zarobieniem 5, 10, 15 czy 15 000 zł. Czasem sukces to wywołanie uśmiechu na twarzy kogoś innego. Tym, że my jesteśmy pozytywni i tym, że możemy kogoś wyciągnąć do góry. A ktoś ciągnie nas. Ciągnie nas i pomaga osiągać cele, rozwijać się, zarabiać, iść do przodu. Podejmować ważne decyzje.
I wiecie co? Współczuje. Współczuje tym, którzy mając niemal wszystko, nie doceniają niczego. Ani swojej zajebistej sytuacji, ani ludzi wokół siebie, ani całego swojego całkiem fajnego życia. Bo mają naprawdę istotnie przejebane. Bo choćby spadł im na głowę deszcz pieniędzy, oblecieli ziemię dookoła i przelecieli wszystkie najseksowniejsze laski świata (bądź facetów w wersji damskiej) to nie będą szczęśliwi. Bo nie potrafią się cieszyć.
Wiecie dlaczego ludzie na Kubie są szczęśliwi, mimo tego, że są biedni, a władza skacze im po głowie? Bo po prostu potrafią się cieszyć. Ze wschodu słońca, z szumu oceanu, z kilku godzin rozmów ze znajomymi, z pieprzonego kawałka kurczaka, którego udało im się zdobyć. Jeden uśmiecha się jak głupi do sera, bo udało mu się zrobić maleńki krok do przodu, a inny mając wygląd, kasę, dziewczynę/chłopaka, pracę, rodzinę, furę, skórę, komórę i zajebiste perspektywy, będzie siedział bez życia. Na to nie ma reguły. To nie to co mamy i kogo mamy, decyduje o tym, czy będziemy szczęśliwi. Ważne jest to, jacy tak naprawdę są ludzie wokół nas i jak sami traktujemy wszystko, co nas spotyka lub co osiągamy. A osiągamy dużo więcej niż nam się wydaje.
Tutaj mały apel moi mili. To, że w jednym aspekcie życia się nie układa nie znaczy, że całe życie jest złe. To, że coś nie wychodzi, nie znaczy, że jesteście beznadziejni. Wręcz przeciwnie. Błędów nie popełnia tylko ten, kto nie próbuje. Ci, którzy mają wszystko, często wcale szczęśliwi nie są. I to właśnie im należy współczuć. Reszcie wystarczy naprawdę niewiele, żeby czuć się najlepiej na świecie. I tego sobie i wam życzę :)