Tytuł jak tytuł, czasem musi być nieco kontrowersyjny, żeby przyciągnął uwagę. Pod wpływem licznych wiadomości postanowiłam wykorzystać swoje „zdolności dziennikarskie” i opisać swój nieszczęsny upadek w formie reportażu. Będzie wszystko – krew, pot, łzy, przyjaźń, strach, smutek, żal, ból… A przede wszystkim naga prawda o upadkach, polskiej służbie zdrowia i psychice człowieka w sytuacji ekstremalnej. Po co? Reportaż ma to do siebie, że wzbudza emocje, skłania do refleksji i pokazuje „prawdziwe życie”, bez cukierkowych barw… Czy przelanie swojej historyjki na papier (ekran monitora…) ma jakiś sens, tego nie wiem. Przynajmniej stąd nie ulotni się tak szybko, jak z zawodnej pamięci :)
26 marca 2017, godziny przedpołudniowe. Nerwowo kręcę się po garażu. To właśnie na dziś umówiłam się na sprzedaż swojego litrowego GSX-Ra K9. Kupiec zdecydowany, motocykl dobry, więc musi się sprzedać. Pytanie tylko, czy ja naprawdę chcę go sprzedać. Ostatnie przetarcie szmatką. Kupujący przyjeżdża, zabiera. Odjeżdża.
Pod mój dom dociera kumpel M. Wyciąga mnie na trening jazdy na gumie. Wypycham z garażu stunta. Jedyny motocykl, jaki chwilowo posiadam. Jedziemy na stację. Pierwszy ze stacji odjechał drugi znajomy, wraca. Informuje, że na miejscówce bawią się dzieci i z treningu nici. Postanawiamy jednak zobaczyć. Na miejscu okazuje się, że to nasi znajomi. Jest nas spora grupka, na oko z 12 osób. Nie mam mocy żeby jeździć, ale skoro już przyjechałam… Wyjeżdżam. Pierwsza guma. Pach. Dźwięk motocykla trącego o asfalt. Oho, nie jest dobrze.
Pierwszy odruch, poruszenie rękami i nogami. Ruszam. Nie jest źle. Nagle zaczynam czuć potężny ból w kolanie. Próbuje ruszyć – lekko się porusza. Nie połamałam. Podnoszę głowę. Motocykl leży daleko, dobiegło do niego już kilka osób. Reszta biegnie w moją stronę. Krzyczą. Zaczynam czuć ból w stopie. Próbuje poruszyć. Nic. Znajomi dobiegają. Mówię, że wszystko dobrze. Podnoszę się i w asyście dwóch osób doskakuje do jednego z dwóch samochodów. Popijam sok. Honda odpaliła, mimo kłębów niebieskiego dymu. Planuję jechać do domu, w końcu nic mi nie jest. Podnoszę się z siedzenia i nagle blednę. Czuje, że zaraz zemdleje. Wracam z powrotem. Zapada decyzja, by jechać do szpitala. Później plany lekko się weryfikują. Przyjeżdża karetka.
Ratownicy pytają o wiele rzeczy, ale mnie boli tylko noga. Nie zdejmuje buta, bo czuje, że już go nie założę. Pakują mnie do fury. Rozcinają spodnie. Trochę ich żałuję, bo to pożyczone. Później zdejmują Adiki. Wzrok ratownika mówi wszystko. Połamana i to zacnie. Pytają, czy chce przeciwbóle, odpowiadam, że nie. Zazwyczaj nie biorę ich dopóki nie umieram z bólu. Drzwi się zamykają. „Na Fieldorfa, Wojewódźki” – rzucił jeden z nich. „Będziemy lecieć na bombach” – dodał drugi. Po drodze dużo rozmawiamy. O ich pracy. Nie narzekają, chociaż są wyraźnie zasmuceni swoją sytuacją. Dowiaduje się bardzo dużo. Później siedzą ze mną jeszcze długo w szpitalu, jakby chcąc podtrzymać na duchu. A ja nie czuje się specjalnie przybita. Jeszcze nie mam świadomości, co się stało.
Na SOR-ze jak zwykle pełno ludzi. Leżę na noszach z boku. Przyglądam się zdeformowanej stopie. Myślę, kiedy mnie zagipsują i o której dotrę do domu. Czy zdążę na wyścig MotoGP wieczorem. Jest godzina 16:00. Orientuje się, że w tym miejscu brak zasięgu telefonicznego. Słucham rozmów pielęgniarek i lekarzy. Brutalna prawda o służbie zdrowia. Rozpoczynają się podstawowe czynności – krew, wywiad. Jadę na zdjęcie. Babka na RTG nie pozostawia mi złudzeń. To na pewno nie jest zwykłe, proste złamanie. Od razu wysyłają mnie na gipsownie. Tam czekam na wyrok. Przychodzi ordynator ortopedii – on ma dziś dyżur. Moje szczęście. Odpala zdjęcie. „Ale sobie Pani narobiła. Trzeba zrobić tomograf, bo ja tu słabo widzę która kość jest która”. Czekam. Mijają kolejne minuty, godziny. W końcu jadę na tomograf. Chwila. Wracam na gipsownie. Leżę głodna. Nie ma nikogo, nie ma zasięgu ani kontaktu ze światem. Znam tylko godzinę. Ciągle liczę, że dziś położę się we własnym łóżku. Bo niby dlaczego nie.
Przez drzwi widzę dwóch kumpli. Mówię, by powiedzieli matce, że ma nie przyjeżdżać. W domu jest impreza, zaprosiła znajomych. Ciągle czekam. Wraca ordynator. Ogląda tomograf. Podpisałam już zgodę na operację. Ale on mówi, że spróbuje to złożyć inaczej. Chwila, jakaś maska, śpię. Budzę się z gipsem na nodze. Wyrok – jadę na oddział. Około 23:00 docieram do sali. Leży tam samotnie już jedna dziewczyna, kilka lat starsza ode mnie. Docierają też znajomi i matka z rzeczami. Postanawiam się umyć. Z gipsem, bez sił i bez jedzenia od kilkunastu godzin. Wchodzę do łazienki, puszczam wodę. Skracam czas operacyjny do minimum, bo czuje się bardzo źle. Nagle odpływam. Tracę świadomość. Mdleje. Zbiegają się pielęgniarki i ratują sytuację. Wracam do łózka. To koniec na dziś. Nie mam nawet sił myśleć, co się stało i co dalej. Próbuję spać.
Ciąg dalszy wkrótce.
Zawsze mnie zastanawia kiedy jest czas na robienie zdjęć w sytuacjach awaryjnych i czy to faktycznie takie istotne :-)
leżąc w szpitalu i czekając na przyjęcie/wyjście jest go aż za dużo :) a z samego wypadku.. jestem fotografem od 15 roku życia i jestem do tego przyzwyczajona. a czy ludzie robiący zdjęcia mi je wykonają czy nie – jest mi to obojętne. pamięć bywa zawodna :)
Niekomfortowe uczucie wywołują te opisy, zaraz wyobrażam sobie Twój ból. Napisane wciągająco i szczerze, a zdjęcia dodatkowo pomagają sobie wszystko zwizualizować.
It’s difficult to find educated people on this subject,
but you seem like you know what you’re talking about!
Thanks