Od razu zaznaczę, że nie jestem ekspertem w dziedzinie nauki jazdy. Jedynie czasem, gdy do moich wrażliwych uszu dobiegnie dyskusja na temat szkolenia w Polsce, lubię się przysłuchać. Niektóre historie nadają się na scenariusz dobrej komedii. Niestety, to nie żarty, tylko szara rzeczywistość.
Sama poszłam na kurs, żeby pojeździć, nauczyć się wykonywania zadań egzaminacyjnych i to właściwie tyle. Nie był to mój pierwszy kontakt z motocyklem, więc tragedii od początku nie było. Zostałam posadzona na szaloną i narowistą Yamahę TW125 (ah, co to był za sprzęt) i pognałam kręcić ósemki. Pod koniec kursu szef mojej szkoły jazdy (przemiła osoba), zawołał mnie do siebie i powiedział – „nie musisz się tak wyginać, po co Ci to?”. Pewnie domyślacie się, że owo „wyginanie” to były zalążki gymkhany, które kiełkowały w mojej głowie. Dzięki temu ósemki robiłam płynnie, szybko, na dwójce, bez pyrkania w kółko i panicznej walki o to, żeby motocykl nie zgasł. Ale dla ekspertów w dziedzinie jazdy na dwóch kółkach to były zbędne szaleństwa. Do zdania egzaminu wystarczyło bowiem przetoczyć się żółwim tempem i zmieścić w liniach. Dla niektórych nawet to okazywało się wyzwaniem nie do pokonania – jeden ze zdających ze mną w grupie, broniąc się przed kolejnym uduszeniem silnika, dodał gwałtownie (o ile na YBR125 da się to zrobić) gazu. Skończyło się w krzakach.
Przez większość kursu jeździłam w kółko po placu. Może nie był to szczyt moich marzeń, ale dwadzieścia godzin to w końcu nie tak długo. Kombinowałam jak mogłam, żeby utrudnić sobie niektóre egzaminacyjne zadania. Szkoda tylko, że przez 95% czasu nikt nawet nie popatrzył w moją stronę. I nie mam tu żadnych pretensji do ludzi, którzy mnie „uczyli” (choć lepiej byłoby napisać „użyczyli mi motocykla do nauki”) – tak postępowali instruktorzy z niemal każdej szkoły. Skąd to wiem? To proste, plac na którym jeździłam dzieliło między sobą wiele ośrodków.. i nie widziałam specjalnie zaangażowanych szkoleniowców.
Zmieniły się przepisy, zmieniły się egzaminy. Nauka jazdy pewnie też wygląda ciut inaczej, ale tak czy siak nie spodziewam się rewolucji. Sytuacja się nie poprawi dopóty, dopóki szkoły nie zaczną uczyć jeździć, a nie zdawać egzamin. Obecne podejście niesie za sobą wiele zagrożeń – jeśli zdałem, to potrafię jeździć, więc nie muszę się doszkalać. Wyjeżdżam na drogę i zgrywam kozaka. To prosta droga do autodestrukcji (żeby tylko..). Kursanta powinno się nauczyć JEŹDZIĆ i zarazem pokazać mu, jak ciężka praca przed nim. Prawo jazdy kategorii A to tak naprawdę dopiero początek motocyklowej edukacji. Długiej, mozolnej i do końca życia. Dlatego, drodzy motocykliści, śmigajcie na szkolenia, ćwiczcie sami. Frajda jest niesamowita, a do tego poprawiacie swoje umiejętności, zwiększając zarazem bezpieczeństwo. I próbujcie jazdy na różnych maszynach, bo każda z nich jest inna!
PS. Już wkrótce na blogu relacja z wczorajszej premiery Yamahy MT-09, która odbyła się we wrocławskim salonie Motorland. Dużo zdjęć, ciekawostek i jeden gorący news. Będzie się działo!